Kiedy miałem pięć i pół roku i mieszkałem w Nowym Jorku, nabawiłem się obustronnego zapalenia płuc oraz kokluszu. Obie te choroby były wysoce zaraźliwe, a ja byłem wtedy małym, chudym dzieckiem, więc połączenie ich obu spowodowało, że ledwo byłem w stanie oddychać. Musiałem walczyć o każdy oddech.
Przyjechała karetka, żeby zabrać mnie z dala od domu, czyli czynszówki w getcie w Południowym Bronksie. W tamtym czasie wszystkie biedne dzieci, które cierpiały na choroby zakaźne, musiały być poddane kwarantannie w szpitalu przy ulicy East 16th na Manhattanie, którego nazwa brzmiała Willard Parker Hospital for Children with Contagious Diseases (Szpital dla Dzieci z Chorobami Zakaźnymi im. Willarda Parkera). Była to zasadniczo ogromna baza do kwarantanny w przypadku gruźlicy, szkarlatyny, kokluszu, zapalenia płuc i polio (w tamtym czasie na świecie panowała epidemia polio [choroby Heinego-Medina]). Na moim oddziale były setki dzieci i setki łóżek.
Tamta kwarantanna trwała sześć miesięcy, od listopada 1938 do kwietnia 1939 roku. W owym czasie nie było penicyliny, sulfonamidów ani żadnego innego sposobu leczenia. Wszystko, co mogłem robić, to leżeć w łóżku w oczekiwaniu na to, co niosło z sobą moje przeznaczenie. W niektórych aspektach był to naprawdę codzienny (i conocny) koszmar.
Mam na myśli to, że nawet pominąwszy brak dostępnych kuracji medycznych, personel szpitalny nie miał najmniejszego pojęcia na temat socjalnej czy emocjonalnej opieki nad dziećmi. Leżałem tylko w łóżku, 24 godziny na dobę. Nie było radia, muzyki, telewizji (jeszcze nie została wynaleziona, co nastąpiło w 1947 r.). Nie było maili, czasopism, kolorowanek czy telefonów ani żadnej możliwości ćwiczeń fizycznych.
Czas odwiedzin był ograniczony jedynie do dwóch godzin w niedzielę. W rzeczywistości nawet tego nie było. Jeśli moi rodzice zdołali przyjechać do szpitala (a rzadko im się to udawało, ponieważ było bardzo skomplikowane), pielęgniarki pchały moje łóżko pod wielkie okno, po którego drugiej stronie stali rodzice i rozmawiałem z nimi przez telefon. Ale gdy tylko więcej niż trzy łóżka czekały za mną w kolejce i przychodziła następna grupa rodziców, pielęgniarka oznajmiała: „Dobrze, kończ rozmowę. Musisz już wracać”. W rezultacie przy wielkim szczęściu udawało mi się dostać najwyżej dwadzieścia minut na pielęgnowanie tej najważniejszej z relacji.
W Nowym Jorku była wtedy sroga zima. Z mojego domu trzeba było pokonać na piechotę sześć przecznic do metra, którym jechało się godzinę, i znów maszerowało się sześć przecznic, aby dotrzeć do szpitala. W tamtych czasach Nowy Jork często nawiedzały nawałnice. Moja matka była w ciąży z m...