O lęku przed bliskością z Andrzejem Gryżewskim rozmawia dr Dorota Krzemionka
Są osoby, dla których przytulenie albo dwie noce pod rząd razem, nie mówiąc o wspólnym zamieszkaniu, to za dużo. Za blisko. Wszczynają więc kłótnie albo w ogóle znikają, sabotując dobrze zapowiadający się związek. Kim są tacy „niekochalni”? Dlaczego niektórzy do nich lgną?
Dorota Krzemionka: Bliskość jest tym, czego najbardziej pragniemy, a zarazem często najbardziej się jej obawiamy. Dlaczego?
Andrzej Gryżewski: Zyskiwanie bliskości to gra o wysoką stawkę. Można to porównać z wygraną w kasynie. Wszyscy chcielibyśmy być bogaci, mieć wiele pieniędzy, ale żeby je zdobyć, trzeba postawić na szali wszystkie oszczędności. Wiąże się z tym ogromne ryzyko. Podobnie gdy poznajemy kogoś nowego, zawsze jest to jakiś rodzaj loterii. Bliskość zaś wymaga, by się odsłonić, odważyć komuś zaufać, a my nie wiemy, na kogo trafiamy i kim się okaże z czasem. Bardzo boimy się źle ulokować uczucia, zwłaszcza w micie popularnym w tym kraju, że jedna osoba ma być na całe życie.
A tego, jak się potoczy związek, nie można przewidzieć, mamy równanie z wieloma niewiadomymi. Choć zwykle zaczyna się przyjemnie…
Tak, do krwi zakochanych trafia wyrzut fenyloetyloaminy. Dlatego chcą być razem, często się kochać, gotowi są pojechać na drugi koniec Polski czy świata, by spotkać ukochaną osobę. Potem jednak wpływy fenyloetyloaminy gasną, partnerzy coraz lepiej poznają się. W końcu zamieszkują razem i budują bliską więź. Jednak dla niektórych osób taka perspektywa jest szczególnie ryzykowna, wręcz przerażająca, zwłaszcza gdy związek staje się bliższy. Obawiają się, że partner nimi zawłaszczy, zagarnie ich albo będzie kastrować.
Co ciekawe, takie osoby chciałyby mieć aplikację Tinder, ale w odwróconej wersji, tak by pokazywała ludzi, którzy są od nich aktualnie najdalej. Jeden z moich pacjentów jeździ do partnerki z Warszawy na Śląsk, inna pacjentka poznała kogoś w Stanach i zaczęła do niego regularnie latać.
Idealna relacja dla kogoś, kto boi się bliskości.
Nie ma ryzyka, że taki partner nagle zechce się spotkać, umówić na spacer, rower czy wieczorne wyjście na drinka.
Nieprzypadkowo wybieramy takich, a nie innych partnerów. Osoby niekochalne bezwiednie wybierają sobie kogoś niedostępnego, z kim nie grozi im bliskość?
Rzeczywiście, często szukają kogoś, kto jest daleko od nich albo nie jest wolny. To może być na przykład ksiądz lub żonaty mężczyzna. Albo ktoś, kto z innych powodów nie jest dostępny emocjonalnie, bo cierpi na depresję, albo bez reszty poświęca się swej karierze, jest pracoholikiem czy wysoko funkcjonującym alkoholikiem. Odrzuca ich, bo jest narcyzem zajętym tylko sobą.
Kim są niekochalni? Czemu tak bardzo boją się bliskości?
Większość z nich ma za sobą bardzo trudne doświadczenia w bliskich relacjach. Dotyczy to okresu dzieciństwa. Na przykład matka była bardzo nadopiekuńcza i tą nadopiekuńczością przytłaczała, ubezwłasnowolniała córkę czy syna. Ostatnio przyszedł do mnie pacjent, 38-letni mężczyzna, który od dwóch lat mieszka z partnerką, lecz ma zaburzenia erekcji i obawia się większej bliskości.
Dlaczego?
Okazało się, że jego matka, która mieszka za granicą, wciąż przylatuje do niego i pod jego nieobecność przemeblowuje mu mieszkanie. Jeśli coś jej się nie spodoba, wyrzuca to do kosza. Kupuje mu ubrania. On wraca do domu z partnerką, a tu się okazuje, że ma już inny wystrój mieszkania, inne ciuchy. Jak mówi, czasem nie poznaje własnego życia. I lęka się, że jeśli się z kimś zwiąże, zaręczy lub jakoś zadeklaruje, to ta kobieta zrobi to samo, co jego matka – będzie go zawłaszczała. Z drugiej zaś strony wielu mężczyzn nie jest zdolnych do bliskości, bo ich ojciec był kastrujący, cały czas ich krytykował. Co ciekawe, głównie w tej dziedzinie, w której sam się specjalizował. Jeśli ojciec był dobry w sporcie, to powtarzał synowi: „Za wolno biegasz, kiepsko pływasz, za słaby jesteś”. „Przypominasz matkę z wyglądu, nie faceta”. A jeśli był intelektualistą, to dawał mu tak trudne zadania logiczne, tyle książek do...